wtorek, 21 stycznia 2025

Początki nowego pisania i początki z Rettem

Czym ma być ten blog dla mnie?

Myślę, że to próba autoterapii. Próba porządkowania rozbieganych myśli, spostrzeżeń, emocji. Próba ubierania przemyśleń i wniosków w słowa. Wniosków, których nikt się nie spodziewa i przemyśleń, których inni nie prowadzą. Próba wyrzucania tego z siebie, ale w sposób kontrolowany. Próba znalezienia sensu i harmonii w chaosie i przeciążeniu. Próba znalezienia tej kompetentnej mnie – która dostała takie akurat życiowe zadanie nie bez powodu. Ktoś uznał, że to ja właśnie poradzę sobie w tej roli. Próba szukania odpowiedzi na pytanie: jak?

Odkrywanie choroby Debory, diagnoza i decyzje o kolejnych działaniach w związku z nią wypadły mi i Wojciechowi wśród tak trudnych życiowych okoliczności, że nie mieliśmy czasu i przestrzeni na typowe – i potrzebne – zachowania, które rodzice przejawiają w takich sytuacjach. Nie mieliśmy możliwości przeżyć tzw. żałoby – po utraconym pełnosprawnym dziecku, utraconych na zawsze marzeniach i wizjach dotyczących dziecka, jego rozwoju, naszego życia rodzinnego, funkcjonowania domu, rozwoju własnego, hobby czy kariery.

Ale napiszę też kiedyś o tym, co dostaliśmy w zamian. Choroba odbiera – to czujesz od razu, dostajesz tym jak młotkiem w głowę, jak nożem w serce. Ale choroba też daje – w sposób nieoczekiwany, niewyobrażalny. I to dopiero odkrywasz, dzień po dniu, przez całe życie z tym wyjątkowym dzieckiem.

Nie mieliśmy czasu na przeczesywanie internetu, czytanie wszystkiego, co dostępne, o chorobie, terapiach, konsekwencjach, przewidywaniach. Nie zrobiliśmy tego od razu – a teraz już wiem, że nie będę tego robić „na zaś”. Ogólne zarysy znam, czytam doświadczenia innych rodziców, których dzieci są na różnych etapach choroby, czytam o zmaganiach i sposobach radzenia sobie z nimi. Więcej nie chcę wiedzieć. Bo teraz nic na to nie poradzę, a to może załamać. Nie mogę żyć wspomnieniami i żalem za utraconymi możliwościami i marzeniami. Nie mogę żyć lękiem przed tym, co nieuchronnie nastąpi. Muszę się skupić na nas -- tu i teraz. Tego uczy życie z taką chorobą bardzo mocno.

Nie mam też dość sił i czasu na zgłębianie wszelkich możliwych terapii, środków niekonwencjonalnych, organizowanie „cudownych leków”. Tego jest na pęczki. I nie przeczę, że działają, każdy specyfik jakoś tam może pomagać, fizjoterapia jest kluczowa, dieta także. Ale moje siły są bardzo ograniczone. Zorganizowałam, co mogłam, opieram się na radach konkretnych osób, które w swoich dziedzinach są specjalistami, szukam pomocy u rodziców, których doświadczenie jest większe niż moje – i w pewnym momencie mówię: dość. Ja nie dźwignę więcej. I moja Królewna nie wytrzyma więcej. Trzeba jeszcze w tym wszystkim po prostu żyć.

I to staramy się robić.

Tworzymy dom chaotyczny, z wiecznym bałaganem, bo „jeszcze trzeba tylko tu schować to, a tamto tam, jak się już przełoży owamto…”. Nie dajemy rady tak często i w tak wielu kwestiach, że całego internetu świata nie wystarczyłoby, żeby pomieścić historie o tym. Jesteśmy przemęczeni i przytłoczeni. A teraz jeszcze jesteśmy dobici nawałem zadań „na wczoraj” oraz chorobami. Mamy za małe mieszkanie na naszą czwórkę i wszystkie te rehabilitacyjne sprzęty, więc niektórych nie mamy, a inne stoją nieużywane w kącie. Najogólniej mówiąc, ciągle nawalamy.

Ale kochamy się ogromnie i mówimy to sobie codziennie. Nie zapominamy się przytulać. Może nie ma porządku, ale dbamy o higienę. Dbamy o wszystkie potrzeby obu małych Księżniczek. Czasem aż do przesady (przestałam sobie zdawać sprawę, ile już mamy Piesków z Psiego Patrolu…), ale chcemy, żeby każda nasza córka zdawała sobie sprawę, że jest kochana, wspaniała, specjalna. Piękna, zdolna, mądra. Że jest potrzebna, ma swoje talenty i zadania, w których nikt jej nie zastąpi. Tak, zarówno sprawna Młodsza, jak i niepełnosprawna Starsza. I głęboko wierzymy, że nasza wspólna Miłość i docenianie się nawzajem też są ważną terapią, która „robi robotę”.

Nasza mała Rettka wielu rzeczy nie może. Raczej zdaje sobie z tego sprawę. Często bardzo cierpi z powodu bólów, które choroba niesie ze sobą. Często musi czekać, aż przyjdzie ktoś i zrobi coś oczywistego – podniesie z podłogi, poda picie, zmieni pieluchę, porozmawia i poczyta książkę. Nieraz siedzi sama długo i nikt nie wie, co wtedy myśli. Ja wierzę, że w jej głowie dzieje się dużo i to, czego nie może przeżyć fizycznie, to przeżywa w wyobraźni. A kto wie, może przeżywa dużo więcej? Co my, zamknięci w naszych ciałach i przywiązani do ziemi możemy wiedzieć o przeżyciach i doświadczeniach osoby, której ciało tak bardzo nie działa – że może się z niego w myślach uwalnia?

To pytania bez odpowiedzi, takie matczyne intuicje. Nie wiemy tego.

A co wiemy? Że nasza Królewna jest szczęśliwa. Zadowolona ze swojego życia. I że nas, rodziców, siostrę, dziadków bardzo kocha. To chyba całkiem dużo, jeśli chodzi o niepodważalne życiowe fakty.

Kto z Was dzisiaj mógłby powiedzieć z przekonaniem takie rzeczy o sobie samym?

Być może uda mi się z czasem coraz lepiej rozumieć tę małą istotkę i kiedyś napisać też coś, co ona o tym wszystkim myśli. Podejrzewam, że wszystkich nas zaskoczy. Bo nasza Królewna Rettka to oddzielny, po swojemu myślący i przeżywający Człowiek. I nie wolno nam o tym zapominać. A bardzo łatwo jest stracić z oczu godność i potrzebę sprawczości, decyzyjności człowieka, który się nie upomni. Człowieka, wobec którego wykonuje się tak wiele posług, że z czasem narzuca się traktowanie przedmiotowe. Opieka nad naszą córeczką to dosłownie sprawdzian z człowieczeństwa – i miłości.

Niektórzy mówią, że to najważniejsze. Że na Sądzie Ostatecznym Bóg zada to jedno pytanie: Czy kochałeś?

I zanim zdążymy cokolwiek wyjąkać, to przybiegnie Debi (już będzie mogła, bo to będzie Niebo!)… i odpowie za nas…

niedziela, 19 stycznia 2025

Wprowadzenie - wyjaśnienie

Dlaczego dzisiaj, kiedy to nie jest modne ani interesujące dla szerszej grupy odbiorców, zakładam bloga?

Pisanie zawsze było mi bliskie. Pamiętnik dość regularny prowadziłam od ósmego roku życia. Pierwszą „książkę” pisałam w grubym zeszycie jeszcze jako mała dziewczynka, w szkole podstawowej. Nawet ją miejscami ilustrowałam, ale nigdy jej nie dokończyłam. „Wypisywałam się” w trudnych i szczęśliwych chwilach, co pomagało mi porządkować przeżycia, emocje i poznawać samą siebie. A oprócz tego nieraz była to ciekawa i zabawna lektura dla moich znajomych. Pisałam opowiadania, wiersze, czasami piosenki. Nie uważałam tego za materiał literacki wysokiej klasy, ale były to rzeczy osobiście dla mnie ważne. Pisałam i ilustrowałam domową gazetkę pod tytułem „Rodzinka”. Potem nastały czasy „internetów”, pod koniec liceum założyłam bloga i bardziej lub mniej regularnie prowadziłam go ponad 10 lat. To były już teksty kierowane do jakiegoś czytelnika, nie tylko dla mnie. Są tam przeżycia i przemyślenia szkolne, studenckie, u progu dorosłości i kilka tekstów z początków życia małżeńskiego i rodzinnego. Są felietony i bajki. Zawsze zaskakiwał mnie tak pozytywny ich odbiór. Wiele razy słyszałam lub czytałam komentarz, że „dobrze się czyta”. A mi się dobrze pisze.

Litery na papierze to mój sposób przekazu. Mało współczesny, prawda? Dziś trzeba krótkie, zwarte teksty ilustrować zdjęciami, przetykać emotikonkami, kręcić filmiki lub wklejać odnośniki do filmików innych. Przemyślałam to porządnie i wiem, że ja tak nie umiem. W dobie filmików i błyskawiczności, uciekania uwagi i walki o tę uwagę u każdego po kolei, ja zamierzam pisać bloga, zamieszczać teksty zbyt długie do przeczytania, wymagające przystanięcia i zastanowienia. Zamierzam opowiadać rzeczy oczywiste i wszystkim znane z zupełnie innego punktu widzenia, trudnego do wyobrażenia i zrozumienia.

Chcę pokazać Wam, tym którzy znajdziecie w sobie chwilę cierpliwości i zainteresowania, mój świat. Niby taki sam, co świat każdej matki, a przecież inny: świat matki dziecka niepełnosprawnego, nieuleczalnie chorego. Dom, w którym choroba zmieniła wszystko, zaczynając od wyobrażeń na temat przyszłości, pracy, rozwoju, a kończąc na sposobach jedzenia obiadu. Chcę opowiedzieć o tym z punktu widzenia chyba też niestandardowego. Chcę pokazać Wam, że w naszej rzeczywistości, nieraz trudnej i wymagającej, nie przeżywamy straty i nieustannego żalu, tylko otrzymujemy coraz to nowe dary i doświadczamy czegoś więcej. Trudno to będzie poukładać i wyrazić słowami. Ale to właśnie chcę robić.

Dlatego zakładam nowy blog. To jest zupełnie inny rozdział mojego życia. To jestem już inna ja. I to jest nowa opowieść.

Wiem, że pisać regularnie będzie mi trudno. Wiem, że będą przestoje. Informacje o nowych tekstach będę (zapewne) zamieszczać na stronkach w social mediach i prawdopodobnie najłatwiej będzie tu trafić po linku.

Ale mam w sobie tak dużo myśli, spostrzeżeń, obserwacji i intuicji, których nie znajduję w innych miejscach, że chcę je uporządkować i opisywać. Będzie po mojemu. Będzie wprost. Będę ujmować rzeczy według mojego systemu wartości i wiary. I to też wydaje mi się inne niż podejście wielu dzisiejszych internetowych celebrytów.

Nie będę pisać dla zasięgów i dużej poczytności. Zaczynam od tego, co ważne dla mnie. Ale będzie mi miło, jeśli znajdziesz tu coś dla siebie. W takim wypadku, zapraszam – wróć po więcej.

Czyli - zaczynamy.

O walce z chorobą i zespole Retta

  Walka z chorobą.  Te słowa budzą we mnie skrajne uczucia i bardzo rozmaite refleksje. Ten wątek wraca do mnie ciągle, a ja mam wrażenia d...